Wczoraj wróciliśmy z 4-dniowego urlopu w Singapurze. Wypad do sąsiedniego
kraju zaliczamy do udanych, chociaż przyznam, że bez dzieci na pewno byłby o
wiele bardziej udany… tak, tak razem z mężem jesteśmy wykończeni, z bolącymi
kręgosłupami i na dzień dzisiejszy mówimy wszystkim parom zastanawiającym się,
czy mieć dzieci, że to szczerze odradzamy… ale znając mnie, jak mi przejdzie
ten ból mięśni i stawów, to zmienię zdanie ;D
Józio dal nam niestety popalić, spodziewaliśmy się, że może być ciężko, ale
chyba nie, że aż tak:/
Nasz młodszy syn odmówił kategorycznie chodzenia po singapurskiej ziemi, bał
się nowego miejsca, ludzi i zmiany swojego ułożonego co do minuty życia. Dźwiganie
prawie non stop 32 kilogramów popsuło nam humorki, nosiliśmy syna na zmianę,
ale Józio dołożył też starań, żeby osoba, która w danej chwili go nie nosiła, się
nie nudziła, dlatego postanowił rzucać swoim ulubionym pluszakiem na przeciwną stronę
ruchomych schodów… Były momenty, że nie wiedzieliśmy, czy się śmiać czy płakać.
Dzień pierwszy:
Początek był fatalny. Mieliśmy zamówioną dzień wcześniej taksówkę, o umówionej
porze czekaliśmy pod naszym condem z tobołkami i dostaliśmy SMS-a, że
taksówkarz jest chory i nie ma zastępcy. Możecie sobie tylko wyobrazić reakcję
na tę wiadomość mojego męża o typowo arabskim temperamencie. Po ostrej wymianie
zdań przez telefon zastępcza taksówka jednak się zjawiła i to o dziwo po 5
minutach. Tak nawiasem mówiąc, to takie wymówki Malezyjczyków są na porządku
dziennym: albo ktoś zachorował, albo ktoś umarł w rodzinie i chyba nigdy do tego
się nie przyzwyczaimy.
Dotarliśmy na lotnisko o czasie i już tam Józio zaczął się bać, płakał
prawie non stop, rzucał swoim pluszowym pieskiem, a później histerycznie go nawoływał,
kładł się na ziemi, a będąc na rękach, wciąż szlochał. Bardzo mnie zasmuciła ta
jego reakcja, bo to oznacza, że chyba nie dam rady sama z dziećmi polecieć do
Polski.
Lecieliśmy nowymi liniami lotniczymi Tiger Airways i chyba więcej tych
linii nie wybierzemyL Nie pozwolono nam
iść do toalety w trakcie lotu, Józio histerycznie płakał i wolał „sisi”,
dopiero po rozmowie stewarda z pilotem pozwolono nam na wizytę w kibelku.
Singapur przywitał nas wspaniałą pogodą, niebo zachmurzone, lekki wiaterek pogoda w sam raz na zwiedzanie. W hotelu
zostawiliśmy bagaże i już po godzinnym odpoczynku singapurskim metrem udaliśmy
się na stację, skąd odjeżdżają wagoniki na wyspę Sentosa.
„Cable car” bardzo nam się podobał (nie trzeba było dźwigać Józia),
mogliśmy zobaczyć część Singapuru z góry w dziennym i nocnym świetle.
Na sławetnej wyspie SENTOSA jest całe mnóstwo atrakcji dla każdego i chyba
ze 3 dni trzeba by, żeby zobaczyć wszystko.
My wybraliśmy wizytę w jednym z
największych na świecie akwariów.
Miejsce to zrobiło na mnie niesamowite wrażenie, te ogromne akwaria i wielobarwność różnorodnych ryb, mogłabym się wpatrywać w
ten wodny świat godzinami, ale niestety moje dzieci skróciły tę wizytę do
niecałej godziny. A to sisi, a to jeden głodny albo zmęczony, albo spragniony
itp. Na koniec usłyszałam, że „ryby są głupie” i zakończyliśmy naszą wycieczkę
w kafejce. Z pełnymi brzuszkami padliśmy jak muchy do hotelowych łóżek.
Dzwigac takie duze dziecko, kto to widzial! A Pani takie chucherko....
OdpowiedzUsuńDo chucherka to mi daleko haha a z tym dźwiganiem to jak to mawiają taki pański krzyż( czyt. zakladka "Jozio"). Serdecznie pozdrawiam.
UsuńPrzepraszam, dopiero dzisiaj doczytalam cala reszte Pani blogu.
Usuńo rany jakie cudne :-)
OdpowiedzUsuńCiekawi jesteśmy, czy spotkaliście się z Kurzą Rodzinką:) Pozdrawiamy ciepło!
OdpowiedzUsuńPiękne zdjęcia- przepiękne -właśnie dołączam się do pytania o Kurzą rodzinę?
OdpowiedzUsuńDźwiganie, niechęć do wyjazdów i ulubiona zabawka- znam wszystko i od każdej strony pozdrawiam Was mocno
Z Kura miałyśmy się spotkać ale niestety nie doszło do tego.Miejmy nadzieje,ze następnym razem nam się uda;)
OdpowiedzUsuń