Sunset on Langkawi Island

Sunset on Langkawi Island
Zachód słońca na wyspie Langkawi

czwartek, 23 lutego 2012

Malezyjska wieś

Przyszła kolej na już wcześniej wspomnianą malezyjską wieś. 
Niesamowity jest ten kontrast pomiędzy wsią a większymi miastami, a zwłaszcza Kuala Lumpur. Dwa różne światy, ale równie interesujące pod każdym względem.



Pierwsze wrażenie było szokujące: biednie wyglądające drewniane, często na palach domki zaskoczyły mnie bardzo oraz fakt że tak żyją Malezyjczycy zaledwie kilka kilometrów od stolicy.


sklep na malezyjskiej wsi


Udało mi się dwa razy być na takiej wsi zwanej tutaj „kampung”, bo przeważnie to tylko przejazdem z okna samochodu mogłam oglądać ten inny świat.







W jednym z moich poprzednich postów opowiadałam Wam, jak koleżanka L. podczas Chińskiego Nowego Roku zawiozła mnie do rodziców swojego męża, którzy mieszkają na wsi niedaleko miasteczka Batu Pahat.

Wspominam to miejsce bardzo miło, jak fajnie jest odpocząć chociaż chwilkę od tej miejskiej dżungli, w takich miejscach czas płynie jakby wolniej, człowiek otwiera się na naturę oraz na otoczenie, na które w szalenie pędzącej codzienności nie zwraca uwagi.



spacer po okolicy

odwazna Ryanne;D

wiejski kotek ze swoja zdobycza


Nie mogłam oczu oderwać od drzew bananowca, rambutan i innych egzotycznych roślinek.

rambutan




Popatrzcie na to zdjęcie, skromne wnętrze ze zwykłą sofą i stołem, żadnych obrazów czy dekoracji, ale jaki telewizor! W wywiadzie o tym wspomniałam, że właśnie dla Malezyjczyków wystrój domu nie jest tak ważny jak sprzęt, gadżety elektroniczne.



Bogata lokalna ludność stolicy często wykupuje ziemię w pobliskich wsiach i tam, jak to nazywają, na „farmach”, spędzają wolne weekendy. 
Mieliśmy okazję zobaczyć taką farmę szefa mojego męża, który zorganizował tam „party” .
Sam domek był bardzo niepozorny, duży salon z wielką sofą, stołem i kuchnią. Zachwycona byłam łazienką i ubikacją, bo były pod gołym niebem, nowoczesne, ale nie było dachu.
Teren otaczający domek był fantastyczny, atrakcyjny duży staw, gdzie mój starszy syn mógł po raz pierwszy w życiu spróbować wędkarstwa, rzeczka oraz zagroda z kurami i kaczkami mój młodszy syn był wniebowzięty tym widokiem.


mina Adasia bezcenna;)


jeden z moich ulubionych lokalnych owocow-"passion fruits"



Krajobraz zielony prawie jak w Polsce, ale jak to mówią, prawie robi wielką różnicę i nic nie zastąpi mi polskiej wsi, za którą bardzo tęsknię...



niedziela, 19 lutego 2012

Wieczorek zapoznawczy

Kilka dni temu na drzwiach windy w moim kondominium ( mini osiedlu) pojawił się taki plakat:



Administracja osiedla zaprasza na wieczorek integracyjny. Takie „imprezki” co roku są organizowane dla wszystkich mieszkańców.

Nie wiem, czy wiecie, ale w Malezji takich typowych dla Polski blokowisk jest bardzo mało, a pojedyncze bloki, o kiepskim standardzie, są zamieszkane przez tę biedniejszą część Malezyjczyków. Oczywiście najładniejsze i najdroższe do kupna i wynajmu są domki. Największą popularnością cieszą się jednak osiedla typu condominium, gdzie w zależności od lokalizacji, wieku budynku, umeblowania mieszkań czy nie i różnych dodatkowych udogodnień dla rezydentów ceny wynajmu wahają się między 1000 RM a 15 tys. RM za apartament (1 PLN to 0,92 RM).

Rivercity condominium

My mieszkamy w kondominium, które należy raczej do tych najtańszych. W przyszłym miesiącu zmieniamy mieszkanie na większe ze względu na to, że zamieszkała z nami teściowa. I tak za 4 sypialnie, wielki salon, kuchnię z jadalnią, 2 łazienki, balkon i osobne pomieszczenie gospodarcze plus suszarnie będziemy płacić 1600 RM, tak więc spokojnie możemy nazywać się szczęściarzami, bo udało nam się znaleźć takie tanie lokum. Właściciel mieszka poza KL i widać, że nie tyle zależy mu na zarobku, ile na tym, żeby w ogóle był najemca.



Bardzo lubię to nasze kondominium o nazwie „Rivercity”, ma świetną lokalizację, a to dla nas najważniejsze, żeby był łatwy dojazd do szkół i do męża pracy. Oprócz 2 basenów mamy do dyspozycji siłownię, minimarket, pralnię i plac zabaw.



 Tak jest we wszystkich malezyjskich kondominiach, a te luksusowe to mają dodatkowo korty do tenisa czy boiska do koszykówki, saunę, bar nad basenem czy takie bajery jak u mojej koleżanki – wiszące lóżka nad basenem.



Wracając jednak do wczorajszej „imprezki”, czyli wieczorku zapoznawczego. Było bardzo sympatycznie i organizacja była doskonała.

Najpierw należało się zarejestrować, podając numer mieszkania, i dostawało się kupon na loterię: „Lucky number”, mandarynki oraz słodycze dla dzieci.





Główną atrakcją był „Lion dance”, czyli taniec chińskiego smoka, który to według wierzeń chińskich ma przynieść domowi dobrobyt, szczęście i pieniądze. Jako ciekawostkę dodam, że ponieważ konstruktor tego kondominium jest Chińczykiem, nie mamy mieszkań o numerach 4, 14, 24, bo według Chińczyków numer 4 oznacza śmierć, więc mamy piętra 3A, 13A i 23A.







Po „Lion dance” były zabawy dla dzieci z nagrodami. Dzieciaki miały dmuchać balony i pierwsza trójka dzieci, którym balon pęknie, dostawała nagrody. Niestety mojemu synkowi w ogóle nie udało się nadmuchać i był bardzo niepocieszony, a wręcz zły na mnie, że go namówiłam do wzięcia udziału w tym, jak to powiedział, „głupim” konkursie.



Była też zabawa dla dorosłych. Zgłosiło się na ochotnika 5 par, zawiązano jednej osobie oczy i ta osoba miała za zadanie karmić lodami swoją drugą połówkę. Było bardzo zabawnie.




Następnym etapem było losowanie szczęśliwego numerka i tym razem nam się nie udało zdobyć żadnej nagrody, ale jak to mówią, kto nie ma szczęścia w kartach (loterii), ten ma szczęście w miłości.

Oczywiście było jedzonko, na które większość mieszkańców czekała, bo jak wiadomo, Malezyjczycy uwielbiają jeść. Towarzystwo się rzuciło do konsumpcji. Z głośników leciała taneczna muzyczka, ale nie było chętnych do tańców.







Moje chłopaki miały już dosyć wrażeń i udaliśmy się do swojego „gniazdka”, a imprezka trwała dalej.

jeden z basenow w Rivercity condominium



Ciekawe, czy w Polsce też administracja osiedli organizuje takie wieczorki?


wtorek, 14 lutego 2012

Wywiad ze mna

Jakis czas temu „bankier.pl” reprezentowany przez przemila Pania redaktor Malwine Wrotniak zaproponowal mi udzial w projekcie pt.: „Tam mieszkam”.

Jest to seria wywiadow z Polakami rozsianymi po calym swiecie.

Przyszla kolej na Malezje i poczulam sie zaszczycona, ze to wlasnie mnie poproszono o wywiad.






Zapraszam wszystkich zainteresowanych do przeczytania wywiadu, ktory jest dostepny w calosci po kliknieciu w link ponizej.

http://www.bankier.pl/wiadomosc/Tam-mieszkam-Malezja-2469283.html


Mam nadzieje,ze wypadlam dobrze?

Pozdrawiam wszystkich- Agnieszka

sobota, 4 lutego 2012

Baśniowy horror


7 lutego wypada hinduskie święto Thaipusam, które co roku jest hucznie celebrowane w dzielnicy Gombak w Kuala Lumpur. Znajduje się tam święte miejsce Batu Caves, jaskinie, a w nich jedna z największych świątyń hinduskich.

Żadna siła nie zmusi mnie to oglądnięcia tego widowiska jeszcze raz. Jestem osobą, która wyznaje zasadę, że wszystkiego trzeba spróbować i wszystko zobaczyć, dlatego wybrałam się tam w zeszłym roku i teraz wiem, że to był mój pierwszy i ostatni raz. Dlatego nie pogniewajcie się, że pokażę wam fotki z zeszłego roku.

Wybrałam się na Thaipusam razem z przyjaciółmi, którzy zachwyceni tym festiwalem każdego roku spędzali tam po kilka godzin, pstrykając zdjęcia. Poszłam tam, ale wytrzymałam mniej niż dwie godziny. Owszem, przyznaję, że widowisko jest spektakularne, wielobarwne, ale w niczym nie przypomina tych baśniowych radosnych boolywodzkich przedstawień, z którymi zawsze kojarzyły mi się hinduskie święta. Odchorowywałam ten festiwal jeszcze długo, długo po. Pewnie ktoś powie, że przesadzam, a może po prostu taka jestem wrażliwa, może przewrażliwiona, ale chyba się nie zmienię pod tym względem.

O co chodzi w tym Thaipusam? Tak w skrócie: to jest to najważniejsze religijne święto hinduskie, rozpoczyna się podczas pełni księżyca i jest „końcem i początkiem” jakby nowego życia. Miesiąc przed świętem tamilscy wyznawcy mają czas postu; każda rodzina wyznacza jedną osobę, która odpokutowuje wszelkie grzechy rodziny, ważne jest oczyszczenie z wszelkiego zła, żeby moc rozpocząć nowy etap. Nad rzeką u stop Batu Caves każdy uczestnik dokonuje obmycia ciała, ogolenia głowy i rozpoczyna się przygotowanie do „pielgrzymki”: nakłuwają ciała hakami, igłami, wieszają na sobie różne owoce (w zależności od tego, do jakiego Boga kierują swoje modły). Ochotnika wprowadza się w trans, służą do tego specjalne zioła i wybijanie rytmu na bębnach. Smarują ciało specjalnym popiołem, który ma m.in zapobiec krwawieniom. Przedstawiciel każdej rodziny ma przymocowany do swojego ciała bardzo ciężki ołtarz, i podczas marszu rodzina ma za zadanie asekurować daną osobę przed upadkiem i wspierać śpiewem, okrzykami czy tańcem.

Było dla mnie wielkim szokiem, widzieć dzieci około 1015-letnie z zawieszonymi takimi ciężkimi ołtarzami. Widok ściętych włosów, śmieci i związany z tym odór był dla mnie trudny do wytrzymania i nieraz miałam odruch wymiotny. Muszę zaznaczyć, że wszystko to działo się w dzień pełen żaru i upału, przy olbrzymiej wilgotności powietrza, ale te warunki nie przeszkadzały pielgrzymującym rodzinom maszerować z małymi dziećmi czy z niemowlakami na ręku.

Osoby w transie powodowały u mnie strach, nigdy nie zapomnę tych wykrzywionych twarzy, poprzebijanych języków wywleczonych na zewnątrz i tych rytualnych tańców.

Widowisko pełne magii? Tak. Raj dla fotografów? Tak. Czy warto pójść i zobaczyć to na własne oczy? Tak, ale tylko raz…




















Milym akcentem tego dnia bylo spotkanie nieznajomego Hindusa w polskiej koszulce:)


A oto jak wyglądają Batu Caves w zwykły dzień.